Większość nowych samochodów w Polsce jest finansowana przez leasing. Okazuje się, że rządowe dopłaty do aut elektrycznych wykluczają tę formę finansowania zakupu samochodu. To kolejna szpila wbita przedsiębiorcom.
Rządowe dopłaty do aut elektrycznych, ale też wodorowych i napędzanych CNG od jakiegoś czasu budzą sporo kontrowersji. Zwracano uwagę na zbyt niską kwotę maksymalną dla samochodów elektrycznych, która wyniosła 125 tysięcy złotych. Wprawdzie w jej granicach mieści się elektryczny Opel Corsa, ale na przykład Nissan Leaf czy BMW i3 nie łapią się już do limitu. Okazuje się jednak, że to nie ceny będą największym problemem.
Rządowe dopłaty do aut elektrycznych bez leasingu
Ministerstwo Energii dopracowało swój projekt rozporządzenia, którego tematem są dopłaty do samochodów niskoemisyjnych. Zgodnie z przepisami samochody stanowiące przedmiot leasingu nie będą objęte dopłatą.
To poważny problem, bo nawet 8 na 10 nowych samochodów kupowanych w Polsce na firmę jest finansowanych leasingiem. Nie jest natomiast tajemnicą, że na nowe auta decydują się niemal tylko i wyłącznie przedsiębiorcy. Klienci prywatni stanowią niewielki odsetek, a jeżeli już kupują nowy samochód z salonu, celują w tańsze i mniejsze auta.
Jak tłumaczy się Ministerstwo Energii z tego kontrowersyjnego zapisu? Według rządzących leasing jako forma finansowania skutkuje tym, że trudno ustalić beneficjenta wsparcia, a więc nie wiadomo, kto zyska na dopłatach – kupujący czy instytucja finansująca.
Oczywiście tłumaczenie jest pokrętne. Jeżeli rząd chciałby sprawdzić, kto zyskuje na dopłatach, z pewnością znalazłby rozwiązanie. To raczej kolejna kłoda rzucona pod nogi przedsiębiorcom. Rząd natomiast upiecze dwie pieczenie na jednym ogniu. Z jednej strony będzie wysyłał komunikaty, że wspiera ekologię i elektromobilność, z drugiej natomiast rządowe dopłaty do aut elektrycznych w zasadzie nie będą istnieć.
Wyraźne zaniepokojenie w branży
Pomysł na rządowe dopłaty do samochodów elektrycznych wydaje się mieć co najmniej kilka kontrowersyjnych zapisów. Można wierzyć, że to przypadek i dojdzie do wprowadzenia zmian. Przedsiębiorcy i klienci prywatni, którzy chcieli wykorzystać dopłaty do samochodów elektrycznych, mogą się jednak niemile rozczarować. Nic dziwnego, że mocne zaniepokojenie wyraża również branża. To całkowicie zrozumiałe, bo w głównej mierze na nowe samochody elektryczne stać jedynie floty.
Jeżeli jednak przepisy ulegną zmianie i rządowe dopłaty do aut elektrycznych uwzględnią leasing, po części firmy będą je kupować do wyłącznego użytku służbowego dla swoich pracowników. Wówczas 125 tys. zł to cena netto, brutto to natomiast blisko 154 000 zł, co wystarczy już na Nissana Leafa.
Problem w tym, że większość firm odliczy jedynie 50 proc. VAT-u, bo auta będą wykorzystywane w celach służbowych, ale i prywatnych. Wówczas cena brutto wyniesie 139 tys. zł. Tyle prawie wystarczy na Volkswagena e-Golfa, ale to wciąż za mało o około 3 tys. zł.
Elektryczny samochód używany kosztem nowego?
Wiele wskazuje więc na to, że rządowe dopłaty do aut elektrycznych, nie tyle będą wsparciem finansowym, ile dużym rozczarowaniem. Jeżeli nie dojdzie do zmian, wielu poczuje się mocno rozczarowanych i oszukanych, oczywiście słusznie. Nastawieni na zakup samochodu elektrycznego mogą wówczas raz jeszcze spojrzeć w kierunku rynku wtórnego. Używanych elektryków nadal jest znacznie mniej niż choćby hybryd, ale ich liczba regularnie rośnie. Wciąż to jednak wydatek rzędu kilkudziesięciu tysięcy złotych, czego przykładem są elektryki zebrane w artykule pt. “Używany samochód elektryczny za 50 tysięcy złotych“.
Jak wszystkie samochody używane, również auto elektryczne wymaga weryfikacji pod kątem technicznym. W tym przypadku szczególnie przyjrzeć się trzeba jego legalności, czy nie pochodzi ono z kradzieży. Wiele na tej płaszczyźnie wyjaśnia Historia Pojazdu, która zawiera w sobie rejestr sprawdzeń w narodowych bazach pojazdów kradzionych, m.in.: IAATI/VIN-Info, niemieckiej, włoskiej, słoweńskiej, litewskiej, czeskiej, holenderskiej, rumuńskiej, słowackiej, kanadyjskiej, norweskiej, szwedzkiej, CrimiMail i Kaynine. Sprawdzenie VIN to również wgląd w inne ważne z punktu widzenia nabywcy informacje, a w tym:
- dane techniczne pojazdu
- przebieg samochodu
- historię odnotowanych uszkodzeń
- historię sprawdzeń w serwisie Autobaza.pl
- usterki fabryczne ogłoszone przez producenta dla danej serii
- historię prezentacji na motoryzacyjnych portalach ogłoszeniowych
- opcje wyposażenia zakodowane w numerze VIN
- zdjęcia z poprzednich aukcji sprzedażowych (o ile takowe były)
Jednocześnie, jak zwykle przy zakupie samochodu używanego, sprawdzić trzeba go podczas oględzin z mechanikiem, przeglądu w niezależnym warsztacie lub ASO, a także jazdy próbnej. Przy tak skrupulatnej weryfikacji istnieje niewielka szansa, że kupujący nie odkryje faktów z przeszłości auta, które sprzedawca chciałby przed nim zataić.